Jestem zafascynowany każdą inicjatywą rodzącą się w grupie Projekt Esport. Dziesiątki pomysłów ukierunkowanych na esport i ludzie, którzy wiążą z nim przyszłość napawają optymizmem. Jednak jest coś, co nie pozwala w pełni cieszyć się boomem, którego jesteśmy świadkami. Brak doświadczenia i wiążące się z tym oderwanie od rzeczywistości.
Obecna sytuacja przypomina mi to, co działo się ze start-upami kilka lat temu. Moda na start-upy napędzana była kolejnymi sukcesami startujących projektów, rundami inwestycyjnymi, wizją szybkiego bogacenia się. Setki, jak nie tysiące młodych, ambitnych ludzi szukało swojej szansy w branży internetowej. W końcu pieniądze leżały na ulicy i wystarczyło się po nie schylić.
Oni czują we mnie piniądz!
Start-upowy boom w połączeniu z unijnymi funduszami sprawiły, że o finansowanie było niezwykle łatwo. Zdanie o pieniądzach leżących na ulicy nie jest zdaniem nad wyrost. Często do pozyskania finansowania wystarczył pomysł – w niektórych przypadkach nawet nie zweryfikowany.
Start-upy, jak i informacje o kolejnych rundach finansowania, czy też zaangażowaniu inwestorów w kolejne projekty pojawiały się jak grzyby po deszczu. Niemal każdego dnia środowisko obiegała informacja o nowych projektach z nowymi środkami. Każdy z nich przedstawiany był jako ten, który zrewolucjonizuje świat i stanie się polskim jednorożcem.
Zafascynowany tym, co się dzieje sam dałem ponieść się prądowi. Od zawsze chciałem prowadzić własne przedsięwzięcia, a otwierająca się furtka dawała multum możliwości. Wiedziałem, że to coś dla mnie, więc stanąłem ramię w ramię z innymi, którzy mieli takie same marzenia i rozpocząłem poszukiwania pomysłu, który przyniesie miliony i mi.
Ten sam cel, inna droga
Choć miałem ten sam cel, droga, którą wybrałem nie była taka sama. Z perspektywy czasu nie wiem, czy był to dobry krok, ale wiem, że pozwolił zdystansować się od owczego pędu i wyrobić w sobie mechanizmy, dzięki którym na projekty patrzę bardziej krytycznym okiem.
Przede wszystkim – bałem się ryzyka. Na tyle ceniłem swobodę działania, że umowy inwestorskie i perspektywa związania z jednym projektem na długie lata mnie odstraszała. Po części był to też wynik braku zdecydowania. Wkraczając w swoje 20 lata nie wiedziałem dokładnie, czy chcę to robić.
Po drugie – wychowany na tradycyjnych biznesach nie do końca wierzyłem w ideologię start-upów. Działania po omacku nie były dla mnie, bo od zawsze lubiłem mieć skonkretyzowane i poukładane plany.
Dlaczego o tym piszę?
Przede wszystkim – to co, dzieje się teraz z esportem przypomina mi sytuację sprzed kilku lat. Po drugie – doświadczenie zdobyte w ciągu lat, w których poruszałem się w środowisku start-upowym, branżowe eventy, odbyte rozmowy z ludźmi o wiele mądrzejszymi ode mnie i projekty, które położyłem (lub nadal prowadzę) sprawiają, że po prostu lubię dzielić się wiedzą.
Najważniejsze zostawiam na koniec. Trzymam kciuki za wszystkie młode osoby, które wiążą swoją przyszłość z esportem i już teraz pracują nad projektami. Przypominają mi one mnie sprzed kilku lat. Głowa pełna pomysłów, mnóstwo energii do działania i nieograniczone chęci. Wszystko to połączone z brakiem doświadczenia, podszyte nutą marzycielstwa bez cienia realizmu. Bo właśnie bycia realistom najbardziej brakuje młodym gniewnym.
Hurraoptymizm – najpoważniejszy błąd
O ile w byciu optymistą nie ma nic złego i sam mam takie usposobienie, tak popadanie w hurraoptymizm w kwestii biznesowej nie wróży nic dobrego. Postawa ta jest niestety bardzo często prezentowana przez osoby, które chcą rozpocząć swoją przygodę w esporcie.
Świetne pomysły, prężne organizacje działające od 3 miesięcy, vlogi, streamy i inne rodzaje esportowej aktywności. Wszystkie hurraoptymistyczne wizje nikną przy zderzeniu z rzeczywistością. Firmy nieodpowiadające na oferty partnerskie, brak zainteresowania mediów, brak finansowania… problemy, które ujawniają się podczas konfrontacji wizji młodych adeptów z rzeczywistością. Cholernie trudną rzeczywistością, w której osoby, które do tej pory dysponowały kapitałem zaczęły baczniej przyglądać się komu rzucą pieniądze pod nogi.
I to pojawiające się w głowie pytanie… “Co poszło nie tak?”, “Dlaczego innym się udaje, a mi nie?”
Koncertowiecze – mój pierwszy start-up
Projekt, który miał się stać jednorożcem, na którym wjadę do świata miliarderów to koncertowicze. Kompletne rozwiązanie dla zespołów muzycznych, klubów oraz fanów – tym miał się stać.
Pomysł zrodził się na Facebooku. Prowadzony od podstaw profil, na którym publikowałem najciekawsze muzyczne wydarzenia we Wrocławiu z czasem rozrósł się tak, że dał mi podstawy do myślenia, że to może się udać. Pierwsze partnerstwa, darmowe bilety od klubów i zespołów, komentarze i like’i. Wszystko to mówiło “just do it!”.
Wspomniana wcześniej niechęć do ryzyka sprawiła, że pomimo przesłanek postanowiłem podejść do projektu ostrożnie. Zamiast szukać inwestora pożyczyłem pierwsze pieniądze od rodziców. Kilka tysięcy na stworzenie strony, która dalej pomogłaby weryfikować pomysł.
Po około roku facebookowy profil stał się stroną, a ja zacząłem pozyskiwać zespoły, które chciałyby założyć swój profil na mojej stronie i publikować tam koncertowe ogłoszenia. Pozyskałem również kilka wrocławskich klubów, dzięki czemu miałem szansę na wejściówki dla swoich odbiorców. Przez około 2 lata rozwijałem ten projekt organicznie, inwestując w niego tylko swój czas, zaangażowanie i energię – jedyne, czym wtedy dysponowałem.
Jednocześnie szukałem możliwości na to, żeby zostać zauważonym w startupowym świecie. Okazja pojawiła się wraz z zaproszeniem na konkurs startupów w stolicy. Byłem tam chyba jedyną osobą z projektem, w który zainwestowano nie więcej niż 6 tys. złotych. Już samo stworzenie takiej strony jurorom wydawało się nie do zrobienia. Pomimo tego, że nie miałem szans na zwycięstwo stanąłem do rywalizacji. Chciałem się pokazać.
Cel udało się zrealizować. W przerwie zostałem zaproszony na swoją pierwszą rozmowę z inwestorem w sprawie mojego projektu. Mojego projektu. Projektu, który wpadł mu w oko. Projektu, na którego rozwój jest w stanie dać 150 000 zł. Radość zmieszała się z paniką.
A morał z tego jest taki…
To, co stało się dalej i dlaczego w ostateczności nie przyjąłem oferty, to temat na zupełnie inny wpis. To, na co chciałbym zwrócić uwagę osobom, które startują ze swoimi esportowymi projektami, to fakt, że kasa nie pojawia się od razu. Zanim się wyjmie, trzeba coś włożyć.
W przypadku, w którym w portfelu susza jedyne słuszne rozwiązanie, to inwestycja czasu. Własnego czasu. Determinacja połączona z pasją i marzeniami w końcu zaowocuje, a oferta stanie się bardziej atrakcyjna dla potencjalnych inwestorów. Warto zadbać o kartę przetargową – mieć możliwość pokazania tego, co już się osiągnęło, a nie wizji tego, co dopiero się osiągnie.
Tym wpisem chciałbym zapoczątkować serię wpisów, w której postaram się odpowiedzieć na pytania “Co poszło nie tak?”, “Dlaczego innym się udaje, a mi nie?” z udziałem zaproszonych gości ze świata esportu, jak i spoza niego. Czy się uda? Zobaczymy… nic nie obiecuję.
Esport-entuzjasta, praktyk marketingu i przedsiębiorca. Właściciel Sweed.pl i Little Wing Agency. Na blogu Esport Makers przyglądam się branży, dzielę się wiedzą i rozmawiam z ciekawymi ludźmi, którzy wpływają na polski esport.