Wczorajszej nocy Virtus.pro odpadło z FACEIT Major: London 2018. Jedna z najpopularniejszych drużyn po raz kolejny zawiodła oczekiwania fanów. Social media, jak zwykle w obliczu porażek polskich drużyn rozgrzały się do czerwoności.
Obserwując to co dzieje się w sieci po przegranej Virtusów można wyłapać dwa obozy. Pierwszy z nich to hejterzy lub trolle – rozróżnić ich trudno, ale mają jedna charakterystyczną cechę. Porażka drużyny to dla nich okazja do dzielenia się niepochlebnymi opiniami. W słowach, których przytaczać nie warto wieszczą rychły koniec organizacji. Drugi z obozów, to fani, którzy dziękują za tyle lat wspaniałych emocji, dla których zawodnicy Virtus.pro już są legendami i na zawsze nimi pozostaną.
Z jednej strony rozumiem obie strony. Bliżej mi do tej drugiej, jednak w dyskusji, która toczy się w sieci brakuje mi jednego – rozróżnienia zawodników od drużyny.
Esport to bardzo młoda branża. I tyczy się to również organizacji. Większość z nich powstawała na naszych oczach. Mogliśmy śledzić ich wzloty i upadki, przeżywać dostarczane emocje. Za każdą z nich stali również ludzie, którzy przez to co w esporcie piękne – otwartość na fanów, bliskość – zostali silnie wpisani w tożsamość marki.
Najlepszym przykładem jest Virtus.pro, bardzo polska, a jednak rosyjska organizacja. Dla wielu fanów Virtus.pro to Neo, Taz, PashaBiceps, Byali, Snax, Kuben. To oni przyczynili się do największych sukcesów, oni byli ojcami zdobytej popularności. Oni to Virtus.pro.
Zawirowania w składzie, które rozpoczęły się od odsunięcia Taz’a, odejście Snax’a, a teraz Byali’ego po trwającym Majorze dla wielu fanów są równoważne z końcem Virtus.pro. Z końcem Virtus.pro, jakie znali i z jakim się utożsamiali. Jednak czy słusznie?
I tak i nie
Oczywiście, odejście ojców sukcesów to koniec drużyny jaką znamy i do jakiej byliśmy przyzwyczajeni. Sama organizacja kładła na to nacisk w swojej komunikacji, przez co wśród fanów umocnił się wizerunek monolitu – ekipy, która będzie ze sobą na dobre i na złe. Zapominamy jednak o najważniejszym. Virtus.pro to marka.
W tym kontekście zawirowania ze składem, słabsza kondycja obecnego i brak zadowalających wyników to tylko problemy, które pojawiają się w życiu każdej marki i każdego biznesu. Znamy, to z branży IT (przypomnijcie sobie historię Jobs’a i Apple), znamy z tradycyjnego sportu, do którego tak bardzo lubimy porównywać esport (Guardiola odchodzi z Barcelony?!).
Warto więc powstrzymać się od wieszczych komentarzy o końcu Virtus.pro. Organizacja ma za silną markę, żeby tak po prostu zniknąć. Skład, który się zmienia to naturalny proces ewolucji i dla fanów Virtus.pro (nie poszczególnych graczy) powinien być nadzieją na to, że wkrótce drużyna powróci na szczyt.
Jako osoba, która do świata esportu weszła na fali sukcesów Virtus.pro mocno trzymam za nią kciuki. Pamiętając o sukcesach “ojców założycieli” liczę, że drużyna, której najmocniej kibicuje jeszcze nie raz dostarczy mi wspaniałych emocji. Nie ważne, czy w składzie będzie PashaBiceps, Neo, czy też Kuben poklepujący zawodników po udanych akcjach. Ważne, że to nadal będzie Virtus.pro.
Za organizację trzymam również kciuki z innego powodu. To świetny case marketingowy. Przed osobami odpowiadającymi za markę Virtus.pro stoi nie lada wyzwanie. Poprowadzić ją w taki sposób, żeby nie stracić fanbase, który skupiał się wokół zawodników. Czy z nowym składem uda im się utrzymać wartości, na których budowana była marka – silny team spirit, bliskość z fanami, niemal braterskie relacje, humor i naturalność zawodników? Czas pokaże…
Esport-entuzjasta, praktyk marketingu i przedsiębiorca. Właściciel Sweed.pl i Little Wing Agency. Na blogu Esport Makers przyglądam się branży, dzielę się wiedzą i rozmawiam z ciekawymi ludźmi, którzy wpływają na polski esport.